29 października 2011

Smaki Indii

3 komentarzy
Wyjazd do Indii od strony kulinarnej stanowił dla mnie popularną ostatnio skąidnąd walkę serca z rozumem. Przed podróżą podczas kilku wizyt u lekarza specjalisty od chorób tropikalnych byłam karmiona listą zakazów i nakazów, których nieświadomy niebezpieczeństw Europejczyk powinien przestrzegać. Dostałam też dość długą listę leków, które "koniecznie-muszę-zabrać". Osoby, które były tam przede mną, także opowiadały mi przeróżne historie, które można streścić w jednym z zasłyszanych zdań: "Bo w ubikacji to czasem nie wiesz, czy klęczeć, czy siedzieć."
Z drugiej strony moja ciekawska dusza i głodny nowych wrażeń żołądek krzyczały: "Zjedz to, zjedz to!" na widok różności na ulicy.

Postanowiłam podejść do sprawy z umiarem i ostrożnością, stwierdzając, że przecież mam trzy tygodnie na testowanie. Ale wtedy nadszedł dzień trzeci naszego pobytu, kiedy do pokoju weszła Sarojini:
- Macie ochotę na snaki?
Popatrzyłyśmy po sobie.
- Chyba mamy? Ale może pójdziemy z tobą? Zobaczymy, gdzie to jest? - byłyśmy przekonane, że zaprowadzi nas do automatu z batonikami. Czekała nas natomiast podróż w zakamarki hinduskiej ulicy, gdzie rozkrzyczany pan na rozpadającym się wózeczku ustawionym tuż nad ściekiem smażył ziemniaczki. Miny nam zrzedły, ale cóż... raz kozie miau, środki na żołądek i inne problemy też miałyśmy ze sobą.
- Na wynos?
- Hmm... no tak. Na wynos - kolejny błąd. Nasze snaki zostały owiniętę w starą gazetę. Bo przecież na wynos.
W jadalni spożyłyśmy ziemniaczki, które okazały się całkiem dobre. Oto one - Aloo Bajji:



Po powrocie do hotelu przepłukałyśmy żołądki setką Finlandii porzeczkowej i postanowiłyśmy odczekać dwa dni.
Dwa dni minęły, a my żyjemy. Ameby także na razie nie stwierdzono. Dlatego też nieco śmielej zabrałyśmy się za indyjskie specjały:
1. Codziennie obowiązkowa porcja witamin na śniadanie
2. Fritatta z warzywami, ziemniaczki i gotowana fasola (to oczywistość w Bangalore, którego nazwa znaczy "Miasto gotowanej fasoli")










3. Rasgulla - kulka serowa, w produkcji nieco przypomina nasz ser twarogowy; gotowana jest w cukrze i w trakcie jedzenia polewana cukrowym syropem. Potwornie słodka:










4. Uthappam - cienki placuszek z ryżu i urad dal (inaczej vigna mungo) czyli rodzaju czarnej fasoli; do tego duuużo pietruszki, cebuli i papryki. Podaje się go z sosami i chutneyem.
5. Mnóstwo ziemniaków pod przeóżnymi formami - z tego też na pewno zapamiętam Indie. Praktycznie nie ma dnia bez ziemniaczanego dania, a ja nawet nie jestem w stanie spamiętać wszystkich nazw.
Na zdjęciu: kuleczki ziemniaczano-cebulowe (smażone), fasola i gotowane ziemniaczki z ziołami.










6. Masala dosa - cieniutkie ciasto z soczewicy i sfermentowanego ryżu przypominające nieco nasz naleśnik; wypełnione było nadzieniem ziemniaczanym i podawane z chutneyem (kokosowym i paprykowym z gorczycą); poziom ostrości zależał od kucharza
7. Owoce z budki: ananasy, mango z solą, przeróżne odmiany melonów; wszystko świeżutkie i pyszne (no, może poza mango z solą)










Zostałyśmy też zaproszone na obiad do Sarojini, gdzie uczyłyśmy się jeść przy użyciu tylko jednej ręki (oczywiście prawej) i rodi (placuszka z mąki pszennej - pyszności). Stwierdzam, że to łatwiejsze niż konsumowanie sushi. Wszystkie się najadłyśmy i nie upaćkałyśmy curry, więc nauka nie poszła w las (teraz koniecznie muszę się wybrać do indyjskiej restauracji w Krakowie i sprawdzić, czy pamiętam, jak to się robi).









Kilka uwag ogólnych, a może i rad momentami:
* wybierając się na indyjski obiad, zawsze warto zamówić odpowiednio wcześniej lassi (jogurt pity pod przeróżnymi postaciami; najbliższy nam smakowo jest "sweet lassi", czyli jogurt z owocami; nieco dalej - miętowy lassi z solą), który doskonale neutralizuje ostre smaki
* nawet potrawy nieoznaczone "papryczką" w menu potrafią być zabójcze dla niewyrobionego europejskiego podniebienia (inna sprawa, że moje jest wyjątkowo niewyrobione, jeśli idzie o chili)
* w hotelach podają wersje "europejskie" różnych dań; ich "europejskość" w pojęciu Hindusów polega na tym, że są niedogotowane i nieprzyprawione w ogóle (sic!) - wypróbowałyśmy je kilka razy, więc nie była to kwestia przypadku
* warto unikać kontaktu ust z wodą bieżącą, zatem wszelkie płyny należy spożywać w postaci butelkowanej (dodatkowo fabrycznie zakręconej), podobnie z płukaniem ust po myciu zębów
* po spożyciu niepewnych produktów indyjskiej ulicy nie zaszkodzi na pewno kieliszeczek dobrej, polskiej wódeczki
* należy przygotować się, że wszelkie soki są potwornie słodkie (jak nasze syropy) - ja swój sok z mango rozpuszczałam w proporcjach 1:3 z wodą
* Hindusi wszystko doprawiają: regularne obiady to gwarancja chili, kandyzowane owoce obtoczone są w słonych przyprawach, słodkie przegryzki są naprawdę słodkie, a soki ociekają cukrem; nie ma miejsca na łagodne smaki i półśrodki
* należy zapomnieć o mięsie; nawet jeżeli coś zawiera w składzie kurczaka, to będą go śladowe ilości; moje trzy tygodnie upłynęły pod znakiem soczewicy, ziemniaków, fasoli i grochu, a także przeróżnych przetworów mączno-ryżowych
* nawet jeśli jest się przeciwnikiem bawarki (tak jak ja... brrrr...), warto dać się skusić na indyjską herbatę z mlekiem; mleko bowiem w tym przypadku nie powoduje, że napój jest mdły, ale lekko przełamuje gorycz wyjątkowo mocnego i słodkiego naparu herbacianaego

Na zakończenie tej opowieści obrazkowej chciałam tylko dodać to, co powtarzam zawsze. Tak, jak nie roszczę sobie prawa do stwierdzania, że poznałam Indie, tak nie powiem nigdy, że poznałam indyjską kuchnię. Tak naprawdę próbowałam tylko tego, co oferuje w swoim menu Karnataka, a mówić, że zna się kuchnię indyjską, znając Karnatakę, to jak rozwodzić się o kuchni polskiej po trzech tygodniach na Podhalu.
Przywiozłam ze sobą wspomnienia smaków i zapachów, przywiozłam torebki przypraw i herbat. Nie przywiozłam chorób tropikalnych i żyjątek. A Indie? Mimo wszystko polecam spróbować choć raz.

16 października 2011

Po sobocie często suszi

0 komentarzy
Ostatnimi czasy, z powodów emigracji zarobkowej małżonki, nie chce mi się kombinować tylko dla siebie. Z tego powodu zamieszczę przepis sprzed półrocza. Mowa jest o sushi, które ostatnio zyskało wielu zwolenniko-miłośników. Jest mnóstwo książek i przepisów krążących po świecie, więc nie będę wypisywał wszystkiego, dam tylko kilka uwag przejętych od mojego Brata Bliźniaka. 

Po pierwsze - nie należy się bać robić sushi w domu, to nie jest wcale trudne! Może nie osiągniemy wprawy takiej, by serwować je Japończykom, ale własne podniebienie i naszych gości i tak oszeleje ze szczęścia. 

Po drugie - sushi jest dość kosztowną ucztą, a takie przygotowane w domowym zaciszu drastycznie zbija cenę. 

Po trzecie - jest tyle zabawy z przygotowywaniem sushi, że można spokojnie zaprosić gości do współuczestnictwa. Ze spotkania robi się fajny event.

Składniki da się kupić praktycznie w każdym więszkym sklepie, nawet w moim osiedlaku. Nie powinniście mieć z tym problemu.
Kluczową sprawą jest ryż, który przygotowuje się dość prosto. Zasada to szklanka wody na szklankę ryżu. Więcej szczegółów znajdziecie tutaj.
Metody zwijania i pożyteczne uwagi są wypisane w tym serwisie - Sushi-online.pl

Myśmy z Żonką i Bratem odkryli, że idealne kappa-maki (z ogórka) można przygotować z ogórków w zalewie musztardowej, przepisu mojej mamy:


Wspaniałe ogórce w zalewie musztardowej

Małe ogórki trzeba obrać ze skórki i pokroić na ćwiartki, do słoika włożyć gorczycę, ziele angielskie, ogórki. Następnie utopić w zalewie i zapasteryzować.


Zalewa: 1 l wody, 1 szklanka cukru, 1 szklanka octu, 3 płaskie łyżki soli, 5 łyżek musztardy (stołowej).